Do Wiednia pojechaliśmy na spontanie i nieco przypadkiem. Wiedzieliśmy, że chcemy gdzieś ruszyć, ale nie mieliśmy jasnej koncepcji. Myśleliśmy o Budapeszcie, ale ostatecznie padło na Wiedeń.
W niedzielę kupiliśmy bilety na środę (1.11.2024). Kosztowały 450 zł. Lecieliśmy LOTem. Czyli u rodzimego przewoźnika też da się wychaczyć coś taniego.
Miasto uchodzi za drogie, więc z pewną obawą zacząłem wyszukiwać spanie. No i faktycznie ceny uuuu i jeszcze trochę, tak od 400€. Dużo. Na szczęście im dalej od centrum tym ceny znacznie niższe.
Ostatecznie udało się znaleźć całkiem przyzwoity lokal, dobrze skomunikowany z centrum. A także z bezpośrednim dojazdem pociągiem z lotniska. Pociąg kosztuje 4.40€.
Spanie.
Malfatti Urban Haven fajny lokal za który zapłaciliśmy 159€ za 4 noce, za dwie osoby. Cena naprawdę przyzwoita. Pokój ładny, czysty, choć mało funkcjonalny. Sama kamienica w której się mieścił jest cała, albo prawie cała przeznaczona na wynajem. Do budynku wchodzi się za pomocą instrukcji wysłanych przez właściciela. Standard jest nieco wyższy niż w wieloosobowym pokoju w hostelu, ale łazienka i kuchnia są wspólne. Brakuje stołu do posiłków, ale poza tym cena adekwatna do jakości. Chociaż klatka schodowa jest nieco obleśna.
Pod drzwiami byliśmy o 10 rano i z przerażeniem zauważyliśmy, że meldunek jest od 15:00. Na szczęście po telefonicznej rozmowie mogliśmy się rozpakować już po 11. Zmieniliśmy ciuchy, zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy w miasto.
Dzień 1.
Pierwszy dzień był takim spontanicznym eksplorowaniem, trochę bez planów. Wiedeń przytłacza wielkością budynków, zdobieniami i urodą kamienic. Zafascynowani spacerowaliśmy wzdłuż monumentalnych budowli.
1 Listopada to w Austrii dzień wolny, także sklepy, biura są zamknięte. Przez co miasto wydawało się senne, a ruch minimalny. Oczywiście to tylko pozory.
Poszliśmy w kierunku centrum, trochę klucząc. Nawigowani przez jedną z wielu dostępnych aplikacji i własną intuicję. Tak trafiliśmy pod Haus des Meres. Rodzaj wielkiego akwarium, choć moją uwagę przykuła wielka ściana wspinaczkowa poprowadzona na zewnętrznej elewacji.
Zmieniliśmy nieco trajektorię wychodząc na główną ulice mijając luksusowy hotel Savoy i wchodząc na market rozciągający się nad tunelem linii metra. Mnóstwo knajpek pełnych ludzi, na dworze ciepło, ja w krótkich rękawkach. Jak na listopad super. Usiedliśmy w jednej z knajpek pijąc lokalne świeże wino, smakujące jak kompot i delektując się atmosferą.
Dalej ruszyliśmy w stronę Karlplatz.
Pospacerowaliśmy pod kościołem Karlskirche i udaliśmy się w stronę DOLNEGO BELVEDERU.
Warto wiedzieć, że ogrody są darmowe w przeciwieństwie do budynków pałacowych.
Każdy kto był w jakimkolwiek ogrodzie zamkowym czy pałacowym docenia kunszt ogrodników. Na nas zawsze robi to duże wrażenie. No ale to Wiedeń. Wszystko jest dużo większe. Ogród niby w środku miasta, ale jest olbrzymi. Ciągnie się od dolnego do górnego belwederu. To pewnie dobry kilometr ogrodów.
Wszystko jest misternie rzeźbione. Krótko mówiąc to miasto nie specjalnie dotknięte wojenną pożogą.
Spacerowaliśmy tam całkiem długo kończąc ten etap dojściem do górnego belwederu
Celem naszym jednak było stare miasto. Jak się okazało bardzo ambitnym, byliśmy już solidnie zmęczeni. Po drodze zahaczyliśmy o malowniczy park miejski- STADPARK. Przecięty rzeką, nad którą napiliśmy się piwka.
Dosyć raźno przeszliśmy przez zabytkowe centrum. Tu czuć było, że do świąt jest całkiem niewiele czasu. Zaczęły pojawiać się domki świątecznych jarmarków, sprzedawcy kasztanów. O dziwo ścisłe, historyczne centrum robiło dużo mniejsze wrażenie niż dzielnice sąsiednie. Centrum, jak to centrum, dużo kościołów i kamienic Wąskich uliczek, drogich sklepów i restauracji, oczywiście kosztem zieleni.
Słonce powoli zaczynało chylić się ku zachodowi, a wraz z nim temperatura zaczęła spadać dosyć drastycznie. Poza tym byliśmy już naprawdę solidnie głodni. Ze względu na raczej budżetowy charakter naszego wyjazdu stwierdziliśmy, że zjemy po drugiej stronie kanału Dunajskiego. Znaleźliśmy fajną koreańską knajpkę. Lokal był prawie pełen i ktoś ubiegł nas zajmując ostatnie wolne miejsca. Było zimno, więc stwierdziliśmy że napijemy się piwa w lokalnym barze, licząc, że sytuacja w lokalu się zmieni.
Cena za piwo w lokalu to od 3,5€ do 6€, w centrum raczej ta druga wartość. Także jest dosyć drogo jak na nasze standardy.
Chwila przerwy na niewiele się zdała, w dalszym ciągu nie było miejsca. Zniechęceni ruszyliśmy w stronę domu, ale znowu drogą przez centrum. Tym razem włócząc się trafiliśmy na główne wejście do pałacu HOFBURG. Głównej siedziby Habsburgów na świat.
Powoli ruszyliśmy w stronę przystanku, który znajdował się na przeciwko Opery Wiedeńskiej.
Podjechał autobus, pytamy kierowcę o bilety, ale okazuje się że tych, w autobusie się nie kupi.
W Wiedniu automaty biletowe są zamontowane w tramwajach, stacjach metra, ale już nie w autobusach.
Najbardziej opłacalne jest kupić bilet kilkudniowy i mieć z głowy poszukiwania biletomatu.
Cały czas głodni ruszyliśmy do domu. Godzina późna. Llokalne knajpy są nieczynne. Zostaje kebab lub hamburger. Przeglądając mapy znajdujemy włoską pizzerię
Pummarò. To był strzał w dziesiątkę. Choć, z restauracją ten lokal ma niewiele wspólnego. Na zewnątrz kilka stolików, jednak było za zimno, żeby z nich skorzystać. W środku, to raczej wytwórnia pizzy. Mąka na podłodze, jeden gość przyjmuje zlecenia telefoniczne, a drugi wypieka i pakuje pizzę. A my siedzimy przy malutkim stoliczku, Dostajemy tak fantastyczną, esencjonalną pizzę, na miarę najlepszych pizzerii. Potem pan Włoch właściciel pyta nas o opinię, a pizza to prawdziwy majstersztyk. Kosztowała więcej niż w Warszawie bo ok 16€ ale było warto.Żegnamy się z właścicielem i obsługą, wracamy do domu. Jesteśmy totalnie zmęczeni, zrobiliśmy ok 30 km na nogach, co mocno odczuwamy. Tak kończymy jakże intensywny pierwszy dzień.
Dzień 2.
W planach mamy zwiedzanie letniego pałacu Habsburgów Schönbrunn.
Najpierw jednak zakupy na śniadanie. Billa jest bardzo droga 100 gr szynki to 6€. Lepiej wybrać tutejszego Aldiego, czyli Hoffer, lub Penny Markt. Tu ceny są przystępniejsze, ale jak macie ochotę na kawę to zabierzcie ją z domu. Nawet najtańsza 100gr to ok 8€, a i tak okazała się z obniżoną zawartością kofeiny :).
Robimy risercz. W Wiedniu jest bardzo wiele kart turystycznych, oferują różne pakiety wejścia do muzeów i bilety na komunikację miejską. Niektóre dają tylko rabat przy wejściach do atrakcji, niektóre fulpakiet. Ale nie są to rzeczy tanie i np. całodzienny bilet do wszystkich muzeów i komunikację to koszt ok 90€. Oczywiście im więcej tym taniej. Prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Atrakcje są na tyle czasochłonne że na jedno muzeum, czy galerię potrzeba min 2 h. Realnie rzecz biorąc 2 muzea to jest maksimum co można wycisnąć. Naprawdę.
My wybraliśmy
Vienna Flexi Pass. Powód był prosty. Ta karta w przeciwieństwie do innych nie ograniczała się do jednego dnia tylko do ilości wejść w ciągu 60 dni. Nie zawierała biletów na komunikację ale była najbardziej dopasowana do naszych potrzeb.
Uzbrojeni w tę wiedzę udajemy się piechotą do Schönbrunn. To przyjemny spacer krajoznawczy. W kasach należy wymienić nasze wirtualne bilety na te fizyczne. No i mały fakapik. Okazuje się, że wejście mamy dopiero za 4 godziny. Park pałacowy jest co prawda przepiękny, ale sam kompleks pałacowy jest dosyć daleko od innych atrakcji. Zatem zostajemy w ogrodach.
W międzyczasie znajoma na FB pisze, że na warszawskiej śmieciarce ktoś z Wiednia wraca do Polski i ma do oddania 2 bilety ważne jeszcze przez 4 dni. No to idealnie. Szybka decyzja i postanawiamy podjechać na dworzec centralny celem odbioru. Metrem i sprintem w jedną i w drugą stronę załatwiamy sprawę w półtorej godziny. Całkiem nieźle ale do wejścia cały czas mnóstwo czasu. Spacerujemy zatem po parku.
Jak wszystko tu cały kompleks jest olbrzymi. Na terenie znajduje się labirynt, oranżeria, domki alpejskie, zoo, fontanny, sztuczne antyczne ruiny itp, itd. My udajemy się do Glorietty. Okazałego pałacyku uciech na wzgórzu.
Ze wzgórza rozpościera się widok na panoramę Wiednia i widok na pałac główny. Cały kompleks budynków ma aż1441 pokoi. Do zwiedzania udostępniono zaledwie 45
Sam pałac robi wrażenie, jak to pałac. Bogate wnętrza, biurka gdzie zapadały ważne dla świata decyzje.
Ociekające bogactwem sale balowe. Ale w środku robienie zdjęć jest zabronione, także zostaje siła wyobraźni.
Wracamy do domu, tym razem używamy wytworów cywilizacji i jedziemy autobusem. Głodni lądujemy w lokalnej knajpce w pobliżu naszej bazy: Gasthaus zur singenden Wirtin. Bardzo specyficzne, a zrazem bardzo lokalne miejsce. Sympatyczna pani właścicielka na bieżąco przygotowuje zamówione jedzenie. Miejscowi piją piwko. Zamawiamy weiner schnitzel i gordon blue.
Nie oszukujmy się, kuchnia wiedeńska nie jest jakaś specjalnie wyszukana. Sznycel to taki nasz schabowy jadany co niedziela w polskich domach. Jednak fakt że mamy cały dzień za sobą, a z kuchni słychać tłuczenie kotletów, które niebawem lądują na naszym stole sprawia, że ani trochę nie jesteśmy zawiedzeni. Powiem więcej kotlet jest wyborny. Ceny znacznie niższe niż w centrum no i klimat knajpy z historią robią robotę.
Dzień 3.
Zrobiło się zimno i nic nie pozostało z ciepłej jesieni. Wiatr, zimny deszcz, idealny czas na aktywność pod dachem. Wiemy co chcemy zobaczyć, ja mam ochotę na Klimta, Aneta na Michała Anioła. No to na dobry początek podjeżdżamy do centrum i idziemy do Leopold Muzeum. Podziwiamy dzieła secesjonistów. Nie tylko obrazy, ale wpływ tej epoki na inne dziedziny wzornictwo, rzeźbę itp. Po kilku godzinach dreptania po muzealnych salach wychodzimy głodni. Dziś czas na poobcowanie z kuchnią koreańską. Wracamy do miejsca z dnia pierwszego. Ale żeby tam się dostać musimy przejść przez całą starówkę.
Znowu zatapiamy się w miejską tkankę i znowu trafiamy w ciekawe zakamarki.
Jemy koreańskie bao popijając piwkiem, ale to nie koniec, bo w planach jeszcze jedno muzeum Albertina. Podjeżdżamy do muzeum znajdującego się obok budynku Opery Wiedeńskiej.
To muzeum to znowu parę godzin obcowania ze sztuką. Ale tu, to nie konkretny okres to szerokie spojrzenie na malarstwo od średniowiecza do czasów współczesnych. Od Michał Anioła, szkiców Leonarda da Vinci, Moneta, Picassa, Klimta, Kokoschke oraz współczesne kolekcje zdjęć z XX wieku i hiperrealistyczne obrazy utrzymane w stylu grafiki komputerowej.
W muzeach wiedeńskich, z naszej perspektywy jest to szalenie ciekawe, że dzieła wielkich nazwisk wcale nie są oddzielone od publiki jakimś murem zasieków. Co to, to nie. Do obrazu każdego możesz podejść na długość nosa. Patrzeć na misterne pociągnięcia pędzlem. Nie ma na każdym kroku pań patrzących na ciebie jak sęp na świeże mięso, po prostu możesz usiąść na ławeczce, albo stać blisko podziwiając. Oczywiście dotknięcie powoduje włączenie alarmu i szybką interwencję ochrony, ale nie ma się wrażenia że ktoś chce przeszkodzić w komplementacji dzieła. Co więcej ludzi wcale nie ma przesadnie dużo, albo inaczej tłoku specjalnie nie czuć, co sprawia że naprawdę można z tą sztuką obcować.
Męczy to jednak całkiem solidnie i więcej zwiedzania niż dwa muzea dziennie to czysty masochizm.
Dzień 4.
Po śniadaniu ruszyliśmy na kolejne zwiedzanie, bo tego ciągle mało i mało. Poszliśmy do muzeum Sisi. Czyli do pałacu królewskiego rodziny Habsburgów.
Po drodze mijaliśmy bliźniacze budynki muzeum Historii Naturalnej oraz Historii Sztuki. Nie mieliśmy niestety czasu zajrzeć do środka.
Sisi była bardzo ciekawą i postępową postacią. Jednak taki jej wizerunek, jaki jest powszechnie znany to raczej wynik działań marketingowych po jej śmierci. Poza tym pałac, komnaty, piece kaflowe itp. itd. Bo tu każdy pałac ma historię która nieco się zaczyna powtarzać.
Po rozkoszach obcowania z kulturą czas wrócić do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Wiedeń po święcie zmarłych to miasto w przededniu świątecznej apokalipsy. Choinki są stawiane przed każdym większym budynkiem. Praca wre także przy budowie świątecznych jarmarków. Ogólnie to dosyć interesujące przeżycie, na zewnątrz 15 stopni a tu choinka w sztucznym śniegu i jarmark świąteczny.
Korzystając z piękniej pogody zaczęliśmy się swobodnie włóczyć po mieście. Byliśmy w centrum więc udaliśmy się pod Parlament. Okazały budynek w stylu klasycznym. Robią wrażenie, ale po tych kilu intensywnych dniach jest po prostu kolejną monumentalną budowlą.
Potem krótki spacer pod ratusz miejski, równie okazały i majestatyczny, chociaż w stylu gotyckim. Aczkolwiek ogrodzony płotkiem zza którego wyzierały bombki, złote prezenty i karuzele i lodowisko. W końcu święta już tuż tuż.
Kawałek dalej kościół Wotywny, neogotycka budowla z pięknym sklepieniem i okazałymi wirażami. Potrzebowaliśmy chwili oddechu. Siedzimy więc na ławeczce w parku, obserwując dostojną budowlę i rozkoszując się ciepłym słonecznym dniem. Po jakimś czasie ruszamy obejrzeć kolejną, jakże odmienną atrakcję Wiednia. Jedziemy do Hundertwsserhaus. Po tych wszystkich klasycznych, neogotyckich i przytłaczających budowlach jedziemy zobaczyć coś, co jest zupełnie z innej parafii. Czy jest porywający, pewnie nie, ale jest tak inny, że aż ciekawy. Budynek ten można porównać do każdego bazaru lat 90, gdzie nagle pokazuje się kolor i w sumie nic do siebie nie pasuje. Oczywiście jest to nie lada atrakcja w nobliwym Wiedniu. Jest kolorowo trochę przaśnie
Ciekawe jest to, że jest to przestrzeń spójna i nie jest jakąś fasadą tylko miejscem gdzie normalnie się mieszka i żyje. Hunderwasswe miał specyficzny, acz bardzo charakterystyczny styl. Fajnie, że miasto dało artyście przestrzeń do realizacji swoich wizji.
Z rzeczy które chcieliśmy zobaczyć, pozostał jeszcze Prater. Nie była to jakąś straszna odległość, zatem poszliśmy na spacer. Prater to ze wspomnień Anety z dzieciństwa lunapark kolorowy i taki zachodni. To w zasadzie park miejski z lunaparkiem knajpami i klubami. Parząc na to z perspektywy bywalca naszej Energylandii jest dosyć oldskulowy. Większość atrakcji jest całkiem pełnoletnia, albo i lepiej. Choćby najstarsze koło widokowe z 1897 roku. Pewnie jest to przeżycie jedzie się wagonikiem
jak stary tramwaj, nawet mieliśmy ochotę, choć kolejka i cena były niezbyt zachęcające, finalnie daliśmy sobie spokój. Tu jeden właściciel ma kilka atrakcji, stąd też często powtarzają się one w różnych konfiguracjach. Pałace strachu i samochodziki rządzą. Listopad to nie jest złoty czas na park rozrywki i sporo atrakcji jest zamkniętych. My postanowiliśmy skorzystać z olbrzymiej, mającej 110 m karuzeli łańcuchowej. Widok na cała panoramę Wiednia w powoli gasnącym świetle dnia był warty tych kilku Euro. Jedyny minus, jak słońce schowało się za górami, to zrobiło się bardzo zimno. Dlatego po wylądowaniu na ziemi szybko musieliśmy znaleźć stoisko z grzanym winem, żeby trochę odtajać. Pokręciliśmy się jeszcze po części parkowej, ale nocą to żadna atrakcja i wróciliśmy do domu.
Dzień 5.
To dzień naszego powrotu. A zatem opuszczamy już nasz przybytek z całym naszym wyjazdowym majdanem. Niby nie jest tego dużo ale zawsze to dodatkowe kilogramy na plecach.
Co można zrobić w dzień kiedy samolotu odlatuje po południu. Oczywiście można pójść do muzeum.
W Wiedniu w pierwszą niedzielę miesiąca wejście do kilkunastu muzeów jest darmowe. Nam do gustu przypadło Muzeum Historii Wojska (Heeresgeschichtliches Museum) tutejszego arsenału.
Z daleka było widać, że to obiekt koszarowy. Czerwona cegła, wieżyczki, tralki. Historycznie to jedna z najstarszych kolekcji wojskowości na świeci. Tak jak w innych muzeach tu nie ma wielu ograniczeń w dostępie do kolekcji. Takie rzeczy jak zbroje czy broń, choć mają po 500 lat stoją sobie ot tak. Bez sznurków i gablot.
Naturalnie, cenne stroje czy rękopisy są za szkłem, ale wyposażenie prezentuje się w stanie wolnym. Sama wystaw ciekawa, coć pozostaje trochę niedosyt o roli Polski w Odsieczy Wiedeńskiej, ale cóż... Wynagradza jednak ekspozycja poświęcona I wojnie światowej. To chronologiczny spacer od zamachu na arcyksięcia w Sarajewie, Gdzie zobaczymy przestrzelony samochód, którym podróżował.
Makabryczny mundur ze śladami krwi, przez bunkry z linii frontu, sprzęt wojskowy
no i samoloty
Tu naturalnie pojawia się wątek polski, czyli mundury legionów, ale też umundurowanie żołnierzy całego cesarstwa austro-węgierskiego. Okazało się, że muzeum które wybraliśmy nieco przypadkiem jest bardzo ciekawe i pokazuje I wojnę w dużo szerszym świetle niż te, które serwują nam w szkołach.
Na pożegnanie poszliśmy na sznycla i gulasz. A potem to tylko dworzec i lotnisko.
Wiedeń zrobił na nas monumentalne wrażenie. Takie nagromadzenie arcyprzykładów architektury i sztuki w jednym miejscu, wysoko plasuje Wiedeń na liście miast godnych zobaczenia.
Jeżeli dobrnąłeś aż tu tutaj, to gratulujemy wytrwałości :)
Komentarze
Prześlij komentarz